Kategorie
Infoanarchizm

Google Print

Cofnijmy się w czasie, powiedzmy, 25 lat. Komputery to dla wielu z nas były tajemnicze maszyny pracujące w specjalnych ośrodkach obliczeniowych, kojarzące się wielu z jedynie z błędnymi rachunkami za prąd czy gaz. Niby miały być użyteczne, ale nie bardzo było wiadomo, jakie przeciętny człowiek korzyści z komputera miał wtedy czerpać. Rewolucja komputera osobistego jeszcze się nie rozpoczęła, przynajmniej nie w Polsce. Informacje odbierało się biernie, przez prasę i telewizję, jedynie skromny odsetek szukał wiedzy czynnie, czy to w bibliotekach, czy podziemnych wydawnictwach, w zależności od tego, co go interesowało i jak bardzo mu się chciało.

Gdyby wtedy ktoś powiedział, że informacja na każdy temat będzie dostępna na wyciągnięcie ręki i w ciągu kilku sekund, po prostu pojawiając się na ekranie prywatnego, osobistego komputera, nawet nie połączonego fizycznym kablem z ogólnoświatową siecią, uznalibyśmy go za fantastę. I to nie dlatego, że brakowało nam wiary w postęp technologiczny, choć i tej w okowach socjalizmu często brakowało, ale raczej fantastyczny był fakt, że ktoś tę olbrzymią ilość wiedzy zamieni na postać cyfrową, dostępną w owym ułamku sekundy. Ktoś przecież musiałby dokonać olbrzymiej pracy z przeniesieniem do formy elektronicznej zawartości wielu bibliotek. A kto miałby za to wszystko zapłacić? Po co mu się miałoby chcieć?

No i mamy czasy obecne. Technologia dzielenia się informacją funkcjonuje całkiem nieźle, co potwierdzi każdy, kto ma do czynienia z internetem. Szczególnie dobrze opanowali dzielenie się informacją ci, którzy korzystają z możliwości sieci i oprogramowania bez oglądania się na ograniczenia prawne. Dostępne zasoby są już olbrzymie, ale wciąż nie możemy poprzez internet dotrzeć do całej, dostępnej ludzkości wiedzy, wciąż sporo pozostaje poza cyfrowym obiegiem (offline).

I w tym miejscu przechodzimy do tytułowego Google Print, czyli pomysłu, że ktoś (Google konkretnie) zada sobie trud i zeskakuje zawartość pewnych bibliotek (University of Michigan, Harvard University, Stanford University, The New York Public Library, Oxford University) i doda zawartość tych książek do swoich zasobów. Oprócz tego, wydawcy mogą zaoferować swoje książki do zeskanowania.

Nie tylko technologia czyni to możliwym, ale jest chętny, który chce to zrobić i udostępnić tę wiedzę wszystkim wiedzy szukającym. I to za darmo! A naprawdę byłoby super, gdyby wiedza ta nie ograniczała się jedynie do możliwości przeszukania owych zasobów, ale aby pozwalała każdemu na świecie na pełen do niej dostęp. Czyż to nie jest przykład właściwego wykorzystania postępu technicznego?

Niestety, istnieje obecnie istotna przeszkoda w takim swobodnym, prostym i jakże wygodnym dostępem do wiedzy. Nie jest to bynajmniej fakt pochodzenia z klasy robotniczej, czy ze wsi, ani przeszkoda ekonomiczna (choć, oczywiście, chodzi o pieniądze). Tą przeszkodą jest prawo autorskie (copyright), które daje kompletną władzę nad wiedzą jej autorom, pozwalając im kontrolować, w jaki sposób inni z danej wiedzy korzystają. To jest prawdziwa przeszkoda nie pozwalająca ludziom skorzystać olbrzymiego intelektualnego bogactwa ludzkości.

Firma Google obecnie jest ofiarą ataków ze strony autorów i wydawców, którym nie podoba się nawet taka niewinna idea, jaką jest umożliwienie dotarcia przez ich potencjalnych klientów do ich dzieł! Google Print w zamierzeniu twórców ma jedynie umożliwiać przeszukiwanie zeskanowanych książek, oferujące jedynie wyniki z przeszukiwań z przyległościami (kontekstem). Nie ma mowy o dostępie do całych dzieł, niestety. Ale nawet to nie podoba się wielu i starają się pomysł za wszelką cenę storpedować.
Jak widać, przełom w dziedzinie gromadzenia i przekazywania wiedzy to nie problem barier technologicznych czy braku chęci – obecnie potrzeba radykalnej zmiany spojrzenia na problem „własności” intelektualnej. Wyjścia z okowów przestarzałego autorskiego monopolu i odważnego ruszenia w przyszłość. Dość już zatrzymywania zegara historii!

Kiedyś Janko Muzykant miał pod górkę i generalnie przewalone. Teraz Janko najczęściej ma internet, ale wciąż nie może łatwo zdobyć potencjalnie dostępnej wiedzy (i znów pod górkę). Chyba że zdecyduje się przekroczyć sztucznie narzucone ograniczenia prawne i poszukać tego, co go ciekawi i interesuje. Wtedy internet znacząco zmienia oblicze i odkrywa swój potencjał, niestety za cenę przejścia na ciemną stronę.